Na posesji przy ul. Prusa za niebieską bramą inny świat. Na chodniku kobieca głowa - bez obaw, to tylko rzeźba. Dalej popiersie, z lewej strony dostojna Maryja - róża duchowna. Niebanalne otoczenie domu. Dzwonek do drzwi i pan Stanisław zaprasza do środka. W holu kolejne zaskoczenie gipsowy pies, o którego ociera się sympatyczna, tym razem żywa, szylkretowa kotka.
W salonie na ścianach historia życia zapisana w obrazach, zatrzymana w kadrach fotografii.
- To jest obraz mojego rodzinnego domu we wsi Kaliska w województwie pilskim - pan Stanisław wskazuje duży olejny obraz - Ten dom pobudował jeszcze mój dziadek. Dom i budynki gospodarcze kryte były dachówką, tylko stodoły kryte były strzechą. Zdolny był. Kiedyś zrobił sanie i wyrzeźbił na nich ornament, może odziedziczyłem coś po nim - zastanawia się ponadosiemdziesięcioletni artysta, wpatrując się w obraz znany od dziecka. - Od zawsze lubiłem malować. Pamiętam, jak kiedyś w szkole podstawowej nauczyciel nie umiał narysować sarenki, więc poprosił mnie, żebym narysował, bo dobrze rysowałem. Potem zacząłem fascynować się rzeźbą. Robiłem rodzicom, znajomym portrety w glinie, potem w gipsie - wspomina dzieciństwo i początki drogi twórczej. Wiedział już, co dalej chce robić w życiu - wybrał liceum plastyczne w Poznaniu. Pan Stanisław z sentymentem pokazuje jedną z pierwszych szkolnych prac - martwa natura. Nauczyciel zaproponował mu dodatkowe lekcje, ale już wtedy bardziej pociągała go rzeźba. - Jak nie rzeźbię, to maluję - mówi i zasiada przy sztaludze. Kończy obraz - kwiaty. - Teraz maluję przeważnie kwiaty. Swoje obrazy ofiarowuję w prezencie rodzinie, znajomym z różnych okazji. Ten też na prezent - dodaje i nanosi kolejne barwne plamy na płótno. Na obrazie rozkwitają kwiaty, jak w jego ogrodzie wiosną, latem. Pan Stanisław lubi prace w ogródku.
- Lubię być w ruchu, pracować, a nie siedzieć w domu przed telewizorem, dla zdrowia pospacerować po Nałęczowie. Nie żałuję, że przed laty wybrałem właśnie to miejsce. Tyle tu zieleni, dobry klimat, spokojniej tu niż w Poznaniu.
Dlaczego akurat Nałęczów?
Znów cofamy się w czasie. - Po liceum chciałem studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, ale było zaraz po II wojnie światowej, dostałem wezwanie do wojska - opowiada artysta. - Miałem 31 numer na liście. Okazało się, że tego dnia przyjęli do wojska tylko trzydziestu chłopaków. Wróciłem do domu i pojechałem na nabór do ASP w Poznaniu. Zostałem przyjęty na studia, na rzeźbę. Po jakimś czasie, gdy wróciłem do domu, czekało na mnie kolejne wezwanie do wojska, ale byłem już studentem. Nie wzięli mnie. Jeszcze na czwartym roku zostałem asystentem profesora Wojtowicza, to on zaprojektował pomnik Mickiewicza na rynku w Krakowie. Był moim autorytetem.
To był schyłek lat 40.
- W Poznaniu mieszkałem z kolegą, który należał do grupy przeciwników rządów Bieruta, tropił ich Urząd Bezpieczeństwa. Wiedziałem, co robi, nawet miałem zrobić im pieczątkę organizacyjną. Pewnego dnia - rewizja!- opowiada żywiołowo o zdarzeniach sprzed lat - W mieszkaniu, szukali dokumentów, dowodów. Kolega powiedział, że ja też o wszystkim wiem. Wzięli nas na przesłuchanie do swojej kwatery. Nie bili. Gdy przesłuchali kolegę przez otwarte drzwi słyszałem rozmowę. Jeden z nich powiedział, że nie będą mnie karać, bo mogą być ze mną problemy, bo jestem asystentem na uczelni i może być za dużo szumu. Puścili mnie wolno. Założyłem rodzinę, zmieniłem mieszkanie. Po pewnym czasie zaczęli nachodzić mnie agenci z UB. Podpytywali o czym wiem, chcieli, żebym z nimi współpracował. Nie chciałem. Mówili, że jestem wrogiem Polski Ludowej, kazali przychodzić w umówione miejsce i donosić. Nie przychodziłem. Profesor opowiedział mi, jak skończył pewien asystent, gdy nie chciał z nimi współpracować. Upozorowali jego samobójstwo. Zaczęło robić się niebezpiecznie. Musiałem uciekać z Poznania. Z żoną Ewą pojechaliśmy do mojego wuja do Wrocławia. Miałem tam sztukatorskie prace. Po dwóch latach, gdy UB nie szukało mnie, postanowiłem szukać pracy w szkole. Zaproponowano mi pracę m.in. w Poznaniu, Lublinie, Nałęczowie. Wybrałem Nałęczów - był jeszcze wsią i nie było tam UB.
Zaczął się nowy rozdział w życiu państwa Strzyżyńskich - nałęczowski. Tu wzrastały ich dzieci: Róża, Zbyszek i Leszek. - Pracowałem w Liceum Plastycznym. Uczyłem najpierw malarstwa, potem rzeźby, nawet plecionkarstwa, byłem wychowawcą w internacie. W tej szkole przepracowałem 30 lat. Pracowałem w szkole i tworzyłem jako artysta rzeźbiarz. Brałem udział w licznych konkursach, gdzie moje projekty zdobywały nagrody- projekt pomnika na Majdanku w 1967 roku - główna nagroda, jednak zrealizowano inny projekt, wcześniej pomnik w Bełżcu ku czci ofiar faszyzmu, w 1966 w Dęblinie - pierwsza nagroda. Po wygranych konkursach posypały się zlecenia.
Dorobek artysty imponujący: kilkanaście pomników, rzeźb monumentalnych, około stu portretów, kilkadziesiąt medali, inskrypcyjne tablice pamiątkowe, olejne obrazy, m.in. sakralno-kultowe zamawiane do kościołów. Właśnie po 1989 roku zaczął się w jego twórczości nowy nurt - sakralny. Wykonał wiele figur, które znajdują się w miejscach cudownych objawień. Jest tym zafascynowany.
- Wykonałem mnóstwo figur Matki Bożej, Chrystusa, w tym sześciometrową rzeźbę Chrystusa Zbawiciela na ośmiometrowym cokole według gigantycznego monumentu z Rio de Janerio. Jedną z takich rzeźb podarowałem w 1996 roku Centrum Wychodzenia z Bezdomności Markot w Warszawie (na Marywilskiej 44), założonego przez Marka Kotańskiego. Tę rzeźbę zrobiłem razem z synem Zbigniewem, również artystą rzeźbiarzem. Ostatnio wspólnie stworzyli ławeczkę z Kraszewskim dla muzeum w Romanowie.
Zamiłowanie do sztuki w rodzinie Strzyżyńskich przechodzi z pokolenia na pokolenie. Córki Pana Zbigniewa też wykazują artystyczne talenty.
- Magda jest uczennicą drugiej klasy Liceum Plastycznego, gimnazjalistka Agnieszka pisze książki - cieszy się ich dziadek. - W sumie mam siedem wnuczek, może jeszcze któraś będzie artystką. Swoje wnuczki uwielbiała również babcia Ewa, tyle szczęścia widać na ich wspólnych zdjęciach.
- A to zdjęcie z rocznicy 50-lecia naszego małżeństwa, dwa lata przed jej śmiercią - mówi i dotyka fotografii. Żona Ewa uśmiecha się ze zdjęć, portretów, wciąż jest blisko.
Przyszłość?
- Mam 84 lata, a czuję się na 60, są tylko trochę kłopoty ze słuchem i pamięcią - mówi uśmiechając się. - Chciałbym otworzyć w maju albo czerwcu w przydomowym ogrodzie galerię, gdzie w plenerze będzie można oglądać moje prace, a w domu kolekcje medali. Syn pracuje nad katalogiem. Chciałbym jeszcze wykonać naturalnej wielkości figurę siostry Faustyny, Chrystusa Zbawiciela. Robi się późno, wychodzę z żywej galerii, gdzie tętni codzienne życie artystycznej rodziny. I już jestem ciekawa galerii w ogrodzie w oprawie nałęczowskiego, zielonego azylu artysty.