Mieszkało tam tez kilku volksdeutschów wraz z rodzinami. Wkrótce wyjawiono powód mojego przyjazdu. Miałem zabrać ze sobą dwóch volksdeutschów do stacji kolejowej w Sadurkach. Gdy zaczął zapadać zmrok na mój wóz wsiadło dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu i kazali mi jechać. Do Sadurek dotarliśmy już po zmroku. Kazali mi zjechać w boczną uliczkę i stanąć między drzewami i czekać. Sami zaś zeszli z wozu i udali się na stację kolejową. W pewnym momencie usłyszałem krzyki od strony stacji a potem głośny lament i płacz. Okazało się, że to sprawka moich pasażerów. Nie wzbudzając podejrzeń zbliżyli się do grupki osób czekających na pociąg jadący w stronę Warszawy.
Większość osób przybyło na wieś w poszukiwaniu jedzenia na święta i teraz stali objuczeni rąbanką, słoniną, masłem jajkami i drobiem. Wtedy właśnie znienacka zaatakowali volksdeutsche, wydzierali im wszystko co mieli. Stojący na peronie ludzie bojąc się śmierci, musieli ustąpić. Rabusie swoje łupy, znosili do mojego wozu tak, że wkrótce pełen był wszelkiego dobra. Gdy przynieśli już wszystko co udało im się zrabować, nakazali pilnować swoich zdobyczy i zaalarmować ich krzykiem jeśli ktoś zbliży się do wozu, sami zaś poszli szukać nowych ofiar. Obrabowani ludzie szybko zorientowali się gdzie są ich świąteczne zapasy. Wokół mojego wozu zebrał się kilka osób. Widząc, że nie mam zamiaru wzywać volksdeutschów, poczęli szukać swojej własności. Kłócili się przy tym wołając ciągle "to moje, to moje". Zdenerwowany ich nieporadnością kazałem im zabrać wszystko zanim wrócą moi pasażerowie, a dopiero potem zastanawiać się co do kogo należy. I tak mój wóz został oczyszczony z łupów w ciągu kilkunastu sekund.
Niedługo potem zjawili się volksdeutsche z nową partią zrabowanych łupów. Widząc pusty wóz ryknęli na mnie: - Gdzie to wszystko się podziało? Skłamałem, że napadli mnie jacyś ludzie z bronią i nie mogłem krzyknąć bo przystawili mi broń do głowy. Na to zapytali mnie, ilu ich było ? Odpowiedziałem, że co najmniej trzech, ale wydaje mi się, że mogło ich być więcej ukrytych w ciemnościach. To wystarczyło. Volksdeutsche z pewnością uważali, że ci ludzie to część oddziału partyzanckiego i postanowili nie czekać by się przekonać czy mówię prawdę. Szybko wrzucili swoje zdobycze na wóz i kazali jechać. Co chwila poganiali mnie słowami "prędzej, prędzej", rozglądając się przy tym nerwowo na boki.
W tym czasie pogoda wyraźnie się popsuła. Zaczął padać deszcz ze śniegiem a droga zrobiła się śliska. Jadąc szybko w ciemnościach wyboista mokrą drogą wpadłem w dół. Wóz przewrócił się a zawartość wysypała się na drogę. Ku mojemu zaskoczeniu moi pasażerowie pomogli mi go postawić znów na kołach. Gdy tylko znów był gotowy do jazdy, wsiedli na niego i nie szukając swoich łupów kazali czym prędzej odjeżdżać.
Z tego pośpiechu zostawili nawet koce, które służyły im za siedzenia i teraz przestraszeni przykucali na wiązkach słomy związanych powrozami. Aż do samej wili "Raj" nie odezwali się ani słowem. Dopiero tuż przed bramą zaczęli ze sobą rozmawiać. Martwili się co dadzą swoim żonom na przygotowanie świątecznych potraw. Jajka, które zostały na wozie były potłuczone, zaś mięso i drób leżały w błocie w miejscu w którym przewrócił się wóz. Jednak po ich minach wiedziałem, że nie odważyliby się po nie wrócić. Jadąc na rabunek byli bardzo weseli i rozbawieni, rozmawiali o tym jak dobrze zapowiadają się święta. Gdy wracali, nie mogli wydobyć z siebie słowa. Bali się, że zaraz wpadną w ręce partyzantów, których wcale tam nie było. Ale o tym wiedziałem tylko ja.