Po akcji używaną w tym wypadzie broń złożono u "Skiby" w Wąwolnicy. Trzeba było ją jednak przewieść do Nałęczowa, to zadanie zostało powierzone właśnie mnie. Rozkaz mogłem wykonać tylko za dnia, gdyż na noc Niemcy wystawiali wartę na moście pomiędzy Charzem A a Nałęczowem (warta miała uniemożliwić wysadzenie mostu w czasie nocnej akcji partyzanckiej).
Był piękny czerwcowy dzień. Przed południem przyjechałem do "Skiby" po przesyłkę. Załadunek na mój parokonny wóz przebiegł bez zakłóceń, ale musiałem jeszcze odebrać drugą część ładunku, która znajdowała się u Gutowskiego ps. Szczerba. Przed powrotem zaproszony zostałem na drobny poczęstunek, w którego skład wchodziła herbata i miód. Mimo, iż minęło już ponad 60 lat ciągle jeszcze pamiętam smak tego miodu. Był pyszny, pachnący i bardzo, bardzo słodki. Niestety tego dnia miałem zakosztować jeszcze jednego smaku; smaku krwi i bólu.
W tym czasie na mój wóz załadowano ukrywaną broń. Były to głównie karabiny maszynowe, granaty i amunicja. Teraz przystąpiono do "dekorowania". Broń została dokładnie zasypana węglem zaś amunicję włożono do metalowej bańki na mleko. Bańka była specjalnie przerobiona - posiadała bowiem dwie przykrywki. Po włożeniu amunicji, zatrzaskiwało się jedną z nich, a następnie zalewało miodem. Całość zamykano dla niepoznaki oryginalnym dekielkiem. Moja trasa wiodła z domu "Szczerby" znajdującego się za rzeką w Wąwolnicy do małej willi przy ulicy Paderewskiego, która stała między "Wołyniem" a "Czekoladką". Z racji specyfiki mojego ładunku musiałem jechać szosą. Moja podróż miała odbyć się pod czujnym okiem partyzantów, którzy rozstawili się na wzgórzach i wąwozach w okolicach obecnej ulicy Chmielewskiego i obserwowali za pomocą lornetek ruch na niemal całym odcinku szosę między Wąwolnicą a Nałęczowem.
Byłem już prawie u celu gdy nagle ujrzałem jednego z partyzantów, który krzyczał bym skręcał natychmiast z drogi w pobliskie podwórze. Ogarnął mnie strach, zamiast jak najszybciej wprowadzić zaprzęg w otwartą bramę zacząłem się rozglądać szukając zagrożenia. Partyzant krzyczał - "Prędzej, prędzej, prędzej!!!". Było już jednak za późno. Za zakrętu wyjechał SS-mański samochód patrolowy. Zaraz potem usłyszałem zgrzyt hamulców i ujrzałem wycelowane w siebie lufy karabinów maszynowych. Głosy za nich wrzeszczały "Haende hoch, Ausweis!!!" (ręce do góry, dokumenty). Nie zdarzyłem nawet wyjąć swojej legitymacji gdy poczułem piekielny ból na plecach. To jeden z Niemców zaczął mnie okładać "bykowcami", wkrótce dołączyło się jeszcze kilku. Moja cienka koszula, zaczerwieniła się od krwi, która spływała sumieniami z pociętych pleców. Gdy już nasycili się swoim bestialstwem, przyjrzeli się zawartości wozu. Zamarłem, gdyby kazali mi zrzucić węgiel byłbym martwy. Na całe szczęście kamuflaż zdał egzamin. Niemcy nie mieli zamiaru się brudzić. SS mani wsiedli do swojego samochodu i odjechali. Zabrali mi tylko moje dokumenty i kazali się zgłosić po nie na posterunek policji w Nałęczowie. Mimo bólu postanowiłem dokończyć zadanie i dowiozłem ładunek do celu.
Gdy wróciłem do domu moja matka Anna Sołdek zapłakała na mój widok. Patrzyła na mnie ze łzami i powtarzała zdanie: "co ci te dranie zrobili?". Moje plecy aż do nóg wyglądały jak jedna wielka rana. Przez trzy tygodnie, mama leczyła mnie robiąc różne okłady i smarując mnie maściami. Ból jednak nie ustępował jeszcze przez wiele tygodni. Dziś wracając wspomnieniami do tych chwil, czuje na nowo ten wielki ból, który mi wtedy towarzyszył a z mych starczych oczu płyną mi łzy.
Przewożenie broni należało do moich obowiązków. Mimo opisanego zdarzenia robiłem to jeszcze wiele razy. Wszelkie akcje przeciw Niemcom wymagały dobrego uzbrojenia i zapasów amunicji. Dlatego każdy karabin był bardzo cenny i nie wolno było pozwolić sobie na straty. Broń pozyskiwaliśmy głownie na wrogach. Wspomnę tu akcje rozbrajania Niemców w Czesławicach czy też w Sosnowie.