Napisane przez  MK
22
Kwi
2004

Wspomnienia Czesława Sołdka ps. "Biały" (3)

cz. 3: Napad rabusiów na dom
   Było to w drugiej połowie czerwca 1943 roku. Wykonałem właśnie zadanie dostarczenia do "Skiby" tajnych papierów. Był już późny wieczór, gdy dotarłem do domu. Bardzo się zdziwiłem gdy w mieszkaniu zastałem istne pobojowisko: porozrzucane ubrania, podarta pościel, potłuczone naczynia. Cała zawartość szaf i kredensów leżała na podłodze. Nie mogłem też znaleźć nigdzie moich rodziców. Przez myśl przeszło mi, że leżą gdzieś zabici.

   Przeszukałem natychmiast podwórko i okolice zabudowań gospodarskich, lecz trudno było odszukać w ciemnościach choćby jakiś mały ślad, który mógłby podpowiedzieć gdzie podziali się moi rodzice. Postanowiłem spytać sąsiadów, którzy mieszkali około 400 metrów dalej, czy wiedzą co się stało. Niestety sąsiedzi nie słyszeli ani nie widzieli nic co mogłoby mi pomóc. Razem zaczęliśmy zastanawiać się co mogło się wydarzyć. Po około dwóch godzinach gdy już się rozwidniało, postanowiliśmy z sąsiadem jeszcze raz przeszukać moje gospodarstwo. Gdy przechodziłem obok piwnicy na ziemniaki usłyszałem czyjeś wołania o pomoc. Drzwi piwnicy zamknięte były od zewnątrz na skobel. Odryglowałem drzwi i zajrzałem do środka. Zobaczyłem swoich rodziców, całych i zdrowych.

   Gdy już nieco ochłonęliśmy z emocji mój ojciec opowiedział mi co się zdarzyło. Wbrew temu co na początku myślałem sprawcami napadu nie byli niemieccy żołnierze lecz Polacy. Zorganizowana i uzbrojona banda rabusiów napadła na mój dom wieczorem. Grożąc śmiercią zażądali pieniędzy. Widząc przewagę napastników mój ojciec nie stawiał oporu i oddał to co miał. Ponieważ jednak pieniędzy było niewiele, złodzieje postanowili splądrować dom. Zabrali wszystko co miało jakąkolwiek wartość, w tym mój jedyny garnitur. Ale i tego było im mało. Zapowiedzieli więc mojemu ojcu, że przyjdą za tydzień i jeśli nie dostaną więcej pieniędzy to nas zabiją. Odchodząc zamknęli moich rodziców w piwnicy by nie mogli wezwać pomocy i ostrzec innych gospodarzy. Rano słysząc moje kroki, rodzice zaczęli krzyczeć i wtedy ich znalazłem.

   Po tym zajściu partyzanci dali nam ochronę w postaci "Krakusa" z Gór Markuszowskich oraz części jego oddziału (w sumie 4 ludzi). Było to jednak bardzo ryzykowne, ponieważ gdyby Niemcy znaleźli u nas uzbrojonych partyzantów, czekałaby nas niechybnie śmierć. Dlatego nasi "ochroniarze" rozproszyli się po okolicznych gospodarstwach. Ojciec mój Jan Sołdek, postanowił poszukać dodatkowej pomocy na policji. Granatowa policja, była pod kontrolą Niemców, ale nałęczowski komendant Wierciński (nazwiska dokładnie nie pamiętam), współpracował w pełni z ruchem oporu. Nosił nawet pseudonim konspiracyjny - "Faja". Ojciec poprosił go o wypożyczenie broni, jednak ten odmówił bo Niemcy zakazywali posiadania broni cywilom. Obiecał jednak, że zajmie się sprawą i w razie czego przybędzie z pomocą.

   Tak w niepokoju mijały kolejne dni. Partyzanci uspokajali nas, że rabusie pewnie już nie wrócą, a już na pewno nie przyjdą o wyznaczonym czasie, bojąc się ze wpadną w zasadzkę. A jednak wyznaczonego dnia złodzieje wdarli się do mego domu, pewni że mój ojciec wywiąże się z nałożonej na niego kontrybucji. Pech chciał, że akurat wtedy nie było u nas naszych "ochroniarzy", mieli przyjść dopiero wieczorem, rabusie jednak zaatakowali o świcie.
   Napastnicy zaczęli krzyczeć: "dawać pieniądze, gdzie są schowane". Moja mama z płaczem tłumaczyła, że nie było co sprzedać i może za tydzień uda się coś uzbierać. Rozłoszczeni złodzieje pobiegli do stajni i zaczęli wyprowadzać z niej nasze oba konie. Korzystając z tego, że mnie nie zauważyli wyskoczyłem przez okno, które było koło mego łóżka. Wiedziałem, że kilku partyzantów śpi u Jana Turka ps. Wojciech (w pobliżu lasku grzebułki). Korzystając z osłony jaką dawał mi łan żyta pobiegłem zawiadomić partyzantów. Niestety natknąłem się na grupkę złodziei, którzy właśnie na to miejsce znosili wszystkie lupy. Stały już tam oba nasze konie. Przypadłem do ziemi i obserwowałem, jak coraz to przynoszą nowe rzeczy.
   W międzyczasie jednak mój ojciec, który spodziewał się ataku i przez to spał w stodole, zdążył narobić takiego hałasu, że usłyszeli go sąsiedzi i dali znać partyzantom. Ci gdy przybyli i zobaczyli co się dzieje, natychmiast zaczęli ostrzeliwać zaskoczonych rabusiów. Napastnicy wpadli w panikę i porzuciwszy swoją zdobnych rozpierzchli się w różnych kierunkach. Korzystając z okazji wyskoczyłem z mojego ukrycia i złapałem przestraszone konie by nie uciekły.

   W tym samym czasie na posterunku policji usłyszano strzelaninę. Wiedząc, o zapowiedzianej "wizycie" u Sołdków, policjanci ruszyli na odsiecz. Traf chciał, że w sadzie u sąsiada Cieślaka (obecny teren ogródków pracowniczych) ukrywał się przed Niemcami pewien człowiek. Słysząc strzały i widząc jadącą furmanką policje pomyślał, że to obława i zaczął uciekać w stronę mego domu. Policjanci widząc biegnącą postać uznali, że to złodziej i otworzyli ogień, podobnie uczynili też partyzanci którzy byli tuż koło mojego domu. Wywołana tym kanonada, zdezorientowała obie grupy. Policjanci zaczęli strzelać do partyzantów myśląc że to rabusie, a partyzanci ostrzeliwali policję biorąc ich za złodziei. Mój ojciec widząc tą fatalną pomyłkę, wybiegł przed dom i zaczął machać czapką by obie strony przestały strzelać. Strzelający zorientowali się w pomyłce i kanonada ustała. Na całe szczęście nikt nie został ranny, ale też korzystając z zamieszania wszyscy rabusie uciekli.

   Potem jeszcze kilka razy przychodzili do nas na rabunek, ale za każdym razem inne grupy. Jednak zachowywali się oni spokojnie i widząc biedę jaka panowała w okolicy nie próbowali niczego ukraść (może bali się też zemsty partyzantów, którzy za takie napady karali śmiercią). Takie to były czasy w których bać się trzeba było nie tylko Niemców ale i też Polaków, którzy chcieli się dorobić na cudzym nieszczęściu.
opracował Michał Kowalczyk
(0 głosów)