Podróż trwała cały dzień. Nikt z nas nie wiedział, dokąd nas zabierają. Stłoczeni nieludzko w stalowej klatce odliczaliśmy tylko kolejne godzinny. Wreszcie podróż dobiegła końca. Stacja, na której kazano nam wysiąść, nazywała się Rawicz.
Od stacji w eskorcie żołnierzy z KBW oraz strażników więziennych ruszyliśmy w stronę więzienia. Wkrótce zobaczyliśmy wielką bramę, przez którą weszliśmy na teren więzienny. By jednak dojść do pawilonów, musieliśmy przekroczyć jeszcze dwie bramy. Jedna z nich prowadziła na plac więzienny, a druga do pawilonu, w którym miano nas osadzić.
Więzienie było otoczone wysokim murem. W każdym rogu były wieżyczki strażnicze, na których pełnili wartę strażnicy uzbrojeni w broń maszynową. Nad murem były trzy rzędy drutu kolczastego, sam mur był oblepiony tłuczonym szkłem, by nie można się było po nim wspiąć.
Stanęliśmy wzdłuż długiego korytarza w szeregu. Jeden ze strażników podał komendantowi pawilonu więziennego, nasze akta. Komendant zaczął nas segregować za pomocą akt. Więźniowie polityczni oddzielnie, skazani za inne przestępstwa oddzielnie. W pewnym momencie komendant krzyknął: "Sołdek wystąp". Gdy zrobiłem krok do przodu podszedł do mnie i powiedział: "Coś ty myślał, że rząd to jest kupka siana, weźmiesz go na widły i przewrócisz?". Potem odwrócił się do innych więźniów i z uśmiechem powiedział: "Przyjrzyjcie się mu - on chciał rząd przewrócić".
Więźniów politycznych umieszczano w tzw. "Czerwonym Pawilonie", za inne przestępstwa więźniowie byli zamykani w "Białym Pawilonie". Zaraz po przyjeździe dostałem "wyprawkę", na którą składała się aluminiowa miska, łyżka i kubek. Za okrycie służyć mi miała stara dziurawa szara kurtka, wytarte spodnie i para drewniaków. Dorzucono mi również złożony na czworo brudny, śmierdzący dziurawy łachman, który miał mi służyć jako koc. Osadzono mnie w małej wąskiej celi na około trzy metry długiej i dwa metry szerokiej. W celi było jedno łóżko, żelazna półka przypinana na dzień do ściany na hak oraz siennik ze startą na wiór sieczką. W rogu celi stało blaszane naczynie przykryte pokrywką; był to tak zwany kibel, z którego przez cały czas wydobywał się trudny do opisania smród. Wyposażenie celi uzupełniał pusty zwykle garnek na wodę.
Choć była to pierwotnie cela przeznaczona dla jednego więźnia, w tej "pojedynce" było nas zwykle sześciu, a czasem nawet dziewięciu. Dlatego dorzucono nam wkrótce jeszcze dwa "chude" sienniki oraz poduszki "jaśki" wypełnione startą słomą. Niewielki był jednak z tego pożytek, bowiem w tej ciasnocie nie było gdzie ich położyć.
W celi panował zaduch i upał. Powietrze było jak gęsta zawiesina. Kibel był opróżniany raz na dobę. Czaszka pękała mi z bólu. W głowie była tylko jedna myśl- nie poddać się rozpaczy, bowiem to oznaczało koniec wszystkiego - człowieczeństwa a potem i życia.
Karmiono nas kapuśniakiem, bez dodatków. Jedyne okno w celi było zatkane blachą, tzw. blindą i tylko przez wąską szparkę między murem a blachą sączyła się strużka światła, która mówiła nam, kiedy jest dzień, a kiedy noc. Czasami któryś z nowo osadzonych miał papierosa, jednak nie dawało się go palić, bowiem zaraz zaczynało brakować nam tlenu. To wszystko, co nam zgotowano miało służyć zmiękczaniu wrogów ludu.
Zwykle siedzieliśmy rozebrani do połowy tęsknie wyczekując jakiegokolwiek powiewu wiatru. Z całego ciała strumykami spływał nam pot. W gardle było nieznośnie sucho, a głowa ciążyła coraz bardziej. Często zapadaliśmy w majaczące sny. Kiedyś zaproponowałem, żeby poprosić strażnika o choćby uchylenie drzwi na korytarz. Jak oddziałowy był ludzki to czasem otwierał drzwi celi. Jak padło na drania, to przyniósł z ustępu chlorku, który zmieszał z wodą a następnie wylał na podłogę w naszej celi, śmiejąc się przy tym do rozruchu i mówiąc "Jak się wydusicie to państwo na tym nie straci".