Czyli urodziła się pani w 1917 roku?
16 - tego lutego w Kluczkowicach.
Tutaj na Lubelszczyźnie, niedaleko Opola?
Za Opolem, no i rodzice pochodzą też z tych stron. Byliśmy do 1923 roku w Kluczkowicach. W 1923 roku ojciec wyjechał na Wołyń. Piłsudski zdobył Ukrainę, więc ludzie jechali na tę Ukrainę z nadzieją, że tam miał być taki dobrobyt. Najpierw ojciec pojechał sam, a myśmy z mamą tak wszyscy zostali w Kluczkowicach, później mamę ściągnął z nami. W 23 roku żeśmy pojechali tam, do Włodzimierza Wołyńskiego.
Nas było dziewięcioro rodzeństwa.
No to duża rodzina
Była bieda, ja się w biedzie wychowałam. Nam wszystkiego było brak.
(Mama teraz to przeżywa, bo rozmawiając teraz z nami, powracają te wspomnienia. Ostatnio nie spała bardzo długo. Mówi - nie spała, bo sobie
przypominała te różne rzeczy.)
Teraz przyszły refleksje takie, że wspomina się długie życie i wspomina się, jak to było. Emocje…
I tak to było… We Włodzimierzu żeśmy krótko byli, ojciec pracował w młynie, potem został przeniesiony na folwark do Siedmiarek. W Siedmiarkach żeśmy byli trochę, ale też nie jakoś długo. Z Włodzimierza przenieśliśmy się na taki mały majątek, Włodzimierówka. Tam był też bardzo krótko, bo tego właściciela ktoś zabił, przez okno strzelił, zrobiło się tam jakoś tak nieprzyjemnie. Poszedł ojciec z tej Włodzimierówki do Bubnowa, drugi majątek. Tam dzierżawił pan Mościcki, prezydenta dawnego brat. Tam byliśmy chyba ze cztery czy pięć lat. Tam zaczęłam chodzić dopiero do szkoły, ale oświata kulała, czteroklasowe szkoły tylko na wsi były, innych nie było, wszędzie za daleko. Ale chodziłam tam do tej szkoły, tę szkołę skończyłam. Z Bubnowa przenieśli się rodzice do Radowicz, to był majątek Gutowskich. W tych Radowiczach właśnie byli już do końca. Ja z Radowic w 34. roku...
(Mamo, zanim mama opowie dalej swoją historię, to może dobrze by było, żeby mama powiedziała o swoim rodzeństwie, jakie było rodzeństwo?)
No był brat Franciszek, Józef, Jan, Tadeusz, Władysław i Kazimierz. I była siostra Maria, Zofia no i ja.
Najmłodsza?
(Nie, mama była szósta.)
Czy ośmioro urodziło się tu, w Kluczkowicach?
Najmłodszy brat urodził się w Bubnowie. Oni już wszyscy nie żyją.
No i w tych Radowiczach ojciec pracował w tym majątku, potem brat, siostra. Ja siedemnastu lat jeszcze nie miałam jak poszłam z domu. W domu zrobiło się ciasno, jak byliśmy mali to się jeszcze wszystko mieściło. Izba jedna, malutka, dwudziestometrowa i nas tylu, i piec kuchenny, i piec chlebowy.
I tylko jeden pokój mieliście?
Jedna izba tylko była i w tej izbie był chlebowy piec, kuchnia węglowa i postawiło się trzy łóżka, dalej nie było już miejsca, kąta, żeby gdzieś zrobić jakiś parawan, żeby była jakaś umywalka. I tak w tych majątkach to ludzi szanowali. Nie było żadnego kąta na jakąś łazienkę.
Ja jeszcze nie miałam siedemnastu lat, poszłam do Włodzimierza na służbę do ludzi, żeby sobie zarobić, żeby się jakoś ubrać.
I czym się pani zajmowała?
Pracowałam w podchorążówce u rodziny wojskowej, cały teren wojskowy był. Oni, ci państwo Majewscy u których byłam - on był kapitanem, dostał potem przeniesienie do Płocka. Ja z nimi wyjechałam do Płocka w 1938 roku. Byłam we Włodzimierzu od 1934 do 1938 roku.
(Czym mama się zajmowała?)
Ciężko pracowałam, bo to było mieszkanie czteropokojowe, trzeba było i sprzątnąć, i wodę się nosiło na piętro, bo Włodzimierz nie był skanalizowany, węgiel się nosiło, w piecach się paliło zimą, po zakupy trzeba było iść, trzeba było przy obiedzie pomagać - no domowa robota.
A w Płocku… pojechaliśmy do tego Płocka w 38 roku. Płock mi się bardzo podobał, było zupełnie inaczej, lepiej, była woda i łazienka była na miejscu. Za rok wybuchła wojna. Majewski dostał się do niewoli, bo pojechał na front, a pani Majewska została z synem… Najpierw żeśmy uciekali wszyscy, bo bombardowali teren wojskowy, w końcu uciekliśmy aż do Gostynina. W Gostyninie była rodzina pani Majewskiej - rodzice byli. Tam byłam do listopada z nimi, bo nie było warunków, żebym ja tam mogła być z nimi dłużej.
W listopadzie wzięła mnie do siebie pani doktor Szymańska, to była dentystka z Płocka. Tam miała własną kamienicę i mnie do siebie zabrała. Tam się czułam dobrze. Nic nie zarabiałam w tym czasie, tylko tyle, co przeżyłam. Tam byłam do 41 roku u pani Szymańskiej.
Starałam się o przepustkę u Niemców, żeby przejechać do lubelskiego gubernatorstwa. Tu rodzina mamy była, więc chciałam tu przyjechać. Dostałam tą przepustkę i w 1941 roku przyjechałam tutaj, do Nałęczowa. Wyjechałam w niedzielę, a do Nałęczowa dotarłam dopiero we wtorek, tak pociągi chodziły. Ale w niedzielę, jak jeszcze do Warszawy dojechałam nocowałam u państwa Krajewskich, to był brat pani Szymańskiej. A w poniedziałek rano pan Krajewski odwiózł mnie na dworzec i przyjechałam do Nałęczowa. To było od poniedziałku rano do wtorku. Jechałam całą dobę.
Jaki to był miesiąc?
To był marzec, czwartego marca. Przyjechałam tu do Nałęczowa, byłam u cioci jakiś czas.
(Tu na Strzelcach mieszkała ciocia mamy…)
Siostra mamy mojej.
A rodzice nadal byli na Wołyniu, tak?
Tak…
Ciocia miała ciężkie warunki, nie miała dużo, morgę ziemi i taki domek mały- taka chatka. Lubiłam tę chatkę. Ciocia była tylko z córką, była wdową. Ciężkie warunki, nie miała znikąd żadnego przychodu, chociaż pracowała przedtem jako kucharka, ale nie miała renty, nie miała nic. U cioci widziałam, że są ciężkie warunki, źle się poczułam, myślę – po co ja tu przyjechałam… Poszłam do takiego bogatszego gospodarza, Kucharski się nazywał, i tam pracowałam w gospodarstwie u tego Kucharskiego przez lato i zimę.
(Zanim mama będzie mówiła dalej, co było w Nałęczowie, to niech mama opowie co jeszcze było,/ jak mama była jeszcze na Strzelcach/ w 1942 roku, w marcu czy w lutym. Mama próbowała pojechać…)
A… to było gdzieś pod koniec lutego. Chciałam pojechać do rodziców.
I tu mi tak doradzili, że przecież przez Bug może ktoś przeprowadzić, że przecież są tacy, co przeprowadzają. Dali mi adres do jednych ludzi w Hrubieszowie, tam miałam do nich pójść i ktoś miał mi załatwić przewodnika. i jak miałam przez Bug przejść, no to myślałam - jak już będę w Hrubieszowie, to ja już niedługo i do domu dojdę.
I dojechałam do Zawady. W Zawadzie była przesiadka, czekałam na pociąg do Hrubieszowa. Tuż przed przyjazdem pociągu wpada gestapo na poczekalnię, już każdego… po ramieniu dostałam nawet. Pognali nas na plac przed budynek, a tam dalej już stał taki barak jakiś. Ustawili nas w czwórki i pognali do tego baraku.
Siedział i ruski i niemiecki żołnierz. I w tym baraku była rewizja. Sprawdzali , co kto miał. A ludzie jeździli i z Warszawy i w ogóle, żeby coś na wsi kupić. Ile oni nawyrzucali paczek, pozabierali!
Już się wieczór zrobił, w tym baraku tę rewizję porobili każdemu. Całą noc w tym baraku tak żeśmy stali, jedna ława tylko była, to na zmianę żeśmy siadali, żeby choć trochę każdy odpoczął, bo nie było gdzie usiąść. No i tak przetrzymali nas przez całą noc.
Rano do pociągu do bydlęcego wagonu wsadzili nas wszystkich, a było nas złapanych ponad trzydzieści osób. Do Lublina nas przywieźli. To było rano, a przyjechaliśmy zaraz po południu. Z wagonu prosto do łaźni, w głowę nalali każdemu płynu od wszy, i po kąpieli lekarz już siedział i czekał na tych do badania. Wszyscy rozebrani na sali, a sala była chłodna, nie było ogrzewania. O mój Boże… Tak żeśmy przesiedzieli rozebrani, prawie do wieczora. Zanim ten lekarz nas pobadał, już ciemna noc.
Z łaźni pognali nas na Krochmalną w Lublinie. Tam taki duży budynek stał, na tej Krochmalnej wsadzili nas wszystkich do jednej sali, wyra były porobione z jednej i drugiej strony, słoma na tych wyrach. I nas wszystkich, mężczyźni i kobiety do tej jednej sali. W tym pokoju duszno się w końcu zrobiło, bo nas tyle, a pokój nieduży. Wyszłam na korytarz i chodzę po korytarzu. Nagle usłyszałam śpiew i tak sobie myślę – „komu się śpiewać dzisiaj chce?” Ale zajrzałam tam, widzę same kobiety, leżą na tych wyrach i śpiewają.
Myślę sobie – same kobiety, to ja sobie tu przyjdę i usiądę. Wzięłam swój bagaż, poszłam do tego ich pokoju, przy drzwiach tak sobie postawiłam, usiadłam na tym swoim bagażu i całą noc tak przesiedziałam.
Rano przyjechał jakiś starszy człowiek do swojej córki, już dała jakoś znać, że ona jest złapana. Nie wpuścili go do budynku, tylko stał za drzwiami. Córka wyszła do niego, rozmawiają i ona płacze, i ten ojciec płacze. Jak ja to zobaczyłam, ja też się rozpłakałam. I w tym czasie leciał dozorca, i mówi – A pani czego płacze? A ja mówię
– A czemu mam się cieszyć?
--A pani jest ochotniczka, czemu pani płacze?
(To były te kobiety, jechały na ochotnika na roboty do Niemiec!)
Ja mówię
-- Panie, kto by tam chciał jechać?
--Ma pani pieniądze?
Ja mówię - Mam.
Poszedł. A ja sobie chodzę tak po korytarzu. Leci niemiecki policjant, klepie mnie po ramieniu i mówi:
--Schöne Fräulein, […] na Hause. Deutschland?
A ja mówię - Nein, Polnisch.
A on - „O Jezus kochany!”
Ale był to przyzwoity człowiek.
No i po południu przyjechał jakiś taki starszy Niemiec, wpędzili nas do takiej dużej sali i usadzili nas w kolejce i tak – jednych do roboty, a jednych, których zwolnili, odchodzili. W tym czasie ten żołnierz niemiecki złapał mnie za ramię i wypchnął mnie na korytarz, a tam już ten dozorca czekał na mnie i mówi, że teraz wyjdziemy. --Gdzie ma pani swoją walizkę? To ja wyniosę ją a później wyprowadzę panią. Wyprowadził mnie w taką wąską uliczkę, to chyba była Gazowa ulica… tak między budynkami, ja tam zaczekałam na niego. Przyniósł mi tą moją walizkę, ja mu dałam pieniądze. Poszłam do znajomych na Olejną i tam przeczekałam do wieczora.
Czyli na Starym Mieście
Wieczorem ja wsiadam do pociągu, wsiada to gestapo, co mnie złapało. Z psem. Ale dojechałam do Nałęczowa. W Nałęczowie to gestapo wysiada, a wysiedli tylko i poszli piwa się napić, bo bufet był zrobiony na przystanku. No więc ja już nie przechodziłam przez budynek, tylko do szosy i szosą prosto przez pola do cioci w nocy poszłam. Ciocia mówi „no, już przyjechała z Wołynia”
(Potem mama chorowała, bo przecież jak w tej łaźni była…)
Tak, to się przeziębiła
Jakoś tak na wiosnę spotkałam w Nałęczowie Buchowieckiego. On taką gospodę tutaj małą prowadził. On mnie o coś pytał, a ja mówię
– Wie pan, ja panu nic nie powiem, bo ja nie znam tu nikogo.
- A skąd pani przyjechała?
No mówię, że tak i tak.
- I co pani teraz robi?
Ja mówię - no nic, pracy nie ma, poszłabym gdzieś do pracy.
- No to do mnie nich pani przyjdzie - mówi.
I byłam u niego w tej gospodzie.
A ta gospoda gdzie się znajdowała konkretnie, w którym miejscu?
Tu, jak się schodzi z Partyzantów, tam gdzie była przychodnia jakiś czas.
W tej gospodzie przez lato byłam. A na zimę tam nie było gdzie spać, w lecie to spałam na takiej werandce. Tak… nie było tego kąta własnego… a zresztą tak mi się jakoś nie podobało w gospodzie. I poszłam stamtąd.
Wzięła mnie do siebie taka pani Purtakowa, ona była położną.
(Moja chrzestna, nawiasem mówiąc)
To był dobry człowiek. Ona cały sierociniec u siebie miała. Jak pojechała do porodu, zobaczyła jedną dziewczynkę, taką zaniedbaną, przywiozła ją do siebie. I u tej pani Purtakowej byłam dosyć długo. Później (po wojnie) ona została aresztowana, bo coś tam z partyzantką było, bo to takie takie okropne czasy były. Potem od pani Purtakowej przeszłam do pracy do doktora Polaczka.
(Tu zrobimy przerwę, bo ja już znam historię i będę dopowiadała. Ale jak mama była u pani Purtakowej, w 43 roku… odwiedził mamę.)