Nałęczów. 13 czerwca 2008 r. Piątek.
No właśnie, nie dość, że trzynasty, to jeszcze piątek. Nie jestem przesądny, ale mam w swoim życiorysie co najmniej jeden pamiętny "piątek trzynastego", gdy, również pamiętnego 1968 roku, służyłem, chociaż nie powinienem, w wojsku... Upalne lato na Mazurach. Mrągowo... Na plażach jeziora Czos opalone ciała młodych dziewczyn, a ja w kamaszach; podobnie jak część moich kolegów elewów, do niedawna jeszcze studentów.
Słońce świeci, ptaszek śpiewa, A elewa, krew zalewa... - Recytowaliśmy, wkurzeni naszym losem, po zajęciach szkoleniowych. Co prawda życie miałem dobre, bo zamiast nieustannie wkuwać radiotelegrafę i poznawać pilnie inne tajniki łączności lotniczej, szkoliłem się - rzec można - na "pół gwizdka", a głównie robiłem za kompanijnego plastyka, u niezapomnianego kapitana Brzozowskiego.
- Plastuś!... Siedź na dupie, nie wstawaj!... Przyznaj się, znów drzemałeś w magazynku... Jakie farby ci potrzebne? Idę na trzecią kompanię, to ci coś podprowadzę...
- I podprowadzał... Inteligentny i wyjątkowo równy - jak na stosunki wojskowe - facet; pełen wulkanicznej energii choleryk, z fantazją ułańską, ale również człowiek wrażliwy i opiekuńczy, o czym nieraz się przekonałem. Z pochodzenia radomiak, do niedawna jeszcze pilot - nawigator, teraz zastępca dowódcy kompanii "J" do spraw politycznych. Cały kapitan Brzozowski...
Wracając do rzeczy, otóż w ten pamiętny dzień, trzynastego, nie poszedłem, jak zwykle, na zaprawę poranną (czytaj: gimnastykę i ćwiczenia sprawnościowe). Leżałem i drzemałem, plus chyba dwóch - trzech kolegów, pod łóżkiem, kiedy nasz dowódca plutonu szkolnego porucznik Masak (wrócił tego dnia z urlopu) wszedł do sali (dużej, z dwoma wejściami, na bodaj 32 łóżka, w budynku po dawnych pruskich koszarach kawalerii) i zajrzał pod łóżka... i... wyciągnął nas z pod nich za nogi. Za karę dostaliśmy od dowódcy tydzień ZOK-u, czyli "zakaz opuszczania koszar". W praktyce wyglądało to tak, że dyżurny ofcer w pułku mógł wezwać na alarmową zbiórkę w ciągu tego tygodnia codziennie wszystkich ZOK-istów, w pełnym oporządzeniu i uzbrojeniu, i zrobić nam porządną musztrę (od razu przypominają się sceny z nocnej musztry strzelca Kani i jego kolegów w flmie "C.K. Dezerterzy"). Na szczęście miało to miejsce, w moim przypadku, tylko jednego dnia.
- Alarm dla zokistów!... Alarm!!! - Słychać krzyk dyżurnego podofcera. I "na łeb, na szyję" biegniemy za chwilę po broń i oporządzenie... i w pełnym rynsztunku bojowym gnamy na plac alarmowy... Znów miałem szczęście, gdyż dyżurnym ofcerem tego dnia był major, jeden z wykładowców, a nie ofcer z pododdziału. Spytał nas, pół żartem, gdy stanęliśmy w kilkunastu, z całego pułku szkolnego, w szeregu:
- Co się robi podczas alarmu dla ZOK-istów?
- Opowiada się kawały... - odpowiedział jakiś żartowniś, chyba Andrzej, były student Uniwersytetu Warszawskiego.
- Jak opowiecie przynajmniej trzy, dobre, to was oszczędzę i puszczę na pododdziały... Tak też było. Opowiedzieliśmy sześć.
Uśmiał się do łez ofcer dyżurny (i my też) i nie musieliśmy w skwarze popołudniowego słońca biegać, skakać, czołgać się, po placu alarmowym i w "małpim gaju", w hełmach na głowach, w maskach, z automatami, saperkami i z ekwipunkiem w plecakach... W dniu dzisiejszym nic pechowego, czy złego, nie wydarzyło się. Wręcz przeciwnie [...].
Nałęczów. 15 czerwca 2008r. Niedziela.
[...]. Dzisiaj mija 144 rocznica urodzin nałęczowskiej "siłaczki", Faustyny Morzyckiej [...]
Nałęczów. 9 lipca 2008r. Środa.
[...]. Po obiedzie krótka ulewa i burza. Wystraszona Łatka (bardzo boi się psina grzmotów i błyskawic) wskoczyła na kanapę, a Melisa, spokojnie sobie leżała przy drzwiach na taras, nie reagując na wyładowania atmosferyczne... I po burzy. Słońce. Idzie wieczór. Gdzie niegdysiejsze ciepłe, letnie wieczory, gdzie? "Gdzie te młode lata?... " - chciałoby się dodać. A wieczór dzisiejszy, jak poprzednie, nadal chłodny. Nałęczów. 13 lipca 2008r. Niedziela. [...] Starość. Zbliża się nieuchronnie. A może - czas się przyznać - ona już jest? Udaję zatem, że to mnie jeszcze nie dotyczy... Niestety, coraz częściej słyszę o śmierci; już dotyka moich kuzynów, kolegów i znajomych. [...]. Od rana zachmurzone niebo, ale wokół niesamowita duchota. W południe i godzinach popołudniowych nie można było znaleźć sobie miejsca. Koło 15.00 temperatura przekroczyła +34 stopni Celsjusza... Siedząc na fotelu za domem obserwowałem dwa ptaki. Myślałem w pierwszej chwili, że to szpaki, okazało się jednak, iż to kosy. Siadły oba na ogrodzeniu, około metra od siebie, i gdy jeden starał się zbliżyć, spacerkiem po drucie, do drugiego, to ten odlatywał, by znów powrócić i usiąść obok. Trwało to dobre kilka, kilkanaście minut, aż jeden z nich zrezygnował (ten, który odlatywał) i odfrunął w głąb zdziczałego sadu sąsiada. Czyżby to była rywalizacja i walka o terytorium? Wieczorem burza...
[I tu urywa się dziennik kuracjusza].