No tak, chyba każdy z nas mógłby opowiedzieć podobna historię. Mimo że, od małego straszy się nas potworami, diabłami i wilkołakami, to jednak w życiu dorosłym dochodzimy do tego, że najbardziej należy się obawiać innych ludzi. Szczególnie zaś tych, których nie znamy, a przez to nie rozumiemy.
Nie inaczej myśleli również i dawni mieszkańcy nałęczowskich okolic. Ktokolwiek odstawał od "normy" skazany był ma izolację i kpiny ze strony innych... no chyba, że potrafił wzbudzić swoją osobą strach, a przez to i szacunek.
Do takich właśnie ludzi zaliczano tzw. "owczarzy". Dziś z perspektywy czasu trudno powiedzieć dokładnie kim byli owi "owczarze". W potocznym mniemaniu ówczesnych, byli to ludzie, którzy zawarli pakt z diabłem, na mocy którego otrzymywali oni nadprzyrodzone siły.
Najbardziej znanym nałęczowskim "owczarzem" był stangret dziedzica Bronic - Łomiewskiego. Człowiek ów, jak się mówiło, posiadał moc władania zwierzętami. Wszelki zwierz gospodarski lub leśny ustępował mu z drogi. Jego jedno spojrzenie powodowało, że agresywne psy zaczynały się łasić do nóg, a narowiste konie stawały się potulne niczym baranki. Nie jeden świadek opowiadał o tym, jak widział pędzącą bryczkę dziedzica zaprzęgnięta w czwórkę ogierów, którą powoził ów stangret, a mimo to po jego przejeździe nie zostawał nawet ślad koła czy kopyta.W legendy obrósł wyczyn owego nałęczowskiego owczarza, który swoją bryczką przewiózł dziedzica z Lublina do Bronic w około 15 minut, gdy ten otrzymał wiadomość, iż jego żona właśnie rodzi. Pasażerowie pociągu, którego trasa biegła w pobliżu drogi zaklinali się, że widzieli ową bryczkę lecącą niczym pocisk kilka metrów nad ziemią.
Ale nie tylko taką magią posługiwali się "owczarze". W podaniach ludowych zachowało się wspomnienie zdarzenia, jakie miało się rozegrać w karczmie położonej w pobliżu obecnej wsi Czesławice. Pewnego razu spotkało się tam bowiem dwóch "owczarzy". Podobno doszło między nimi do sprzeczki, która zmieniła się w pojedynek na śmierć i życie. Obaj panowie nie używali jednak siły fizycznej. Świadkowie twierdzili, iż zwaśnieni "magicy" stanęli naprzeciw siebie patrząc złowrogim wzrokiem. Wkrótce po tym we wszystkich okolicznych budynkach z trzaskiem poleciały szyby z okiem. W całej wsi zwierzęta zaczęły zachowywać się jak oszalałe, skakały wydając z siebie nienaturalne odgłosy. Z nieba zaczęły bić pioruny, od których zapaliły się pobliskie stogi siana. Walczący owczarze jednak nie ruszyli się ze swoich miejsc nawet na centymetr, wpatrując się głęboko w oczy przeciwnika. W końcu po około 30 minutach jeden z nich bezwładnie osunął się na ziemię, wkrótce po tym jego głowa eksplodowała.
Dla tych wszystkich, którzy mieliby ochotę podpisać diabelski cyrograf mam jednak przestrogę. Oddając swoją duszę diabłu, ludzie ci byli skazywani na wieczną mękę, bowiem, jak mówiono, nie mogli umrzeć w naturalny sposób. Każdy z nałęczowskich "owczarzy" odchodził z tego świata w okrutnych i długotrwałych cierpieniach. Jedyną szansą na ulgę była śmierć samobójcza, w mniemaniu ówczesnych jednak był to ciężki grzech, który pieczętował los duszy zmarłego. Ktokolwiek bowiem zginął śmiercią samobójcy był potępiony zarówno w świecie ludzkim jak i pozagrobowym. Nie mógł on liczyć na chrześcijański pochówek, a przez to jego dusza skazywana była na wieczne błąkanie się po ziemi.
Kim byli naprawdę "owczarze", dziś już pewnie się tego nie dowiemy. Być może ów stangret był po prostu dobrym woźnicą, a przy tym znał się na zwierzętach lepiej niż nie jeden weterynarz czy zaklinacz. Być może owy pojedynek w karczmie, wyglądał zgoła normalnie, a efekty specjalne, które zostały przy nim zaobserwowane były spowodowane zwykłą burzą i nadmiarem wypitego samogonu. Być może..., ale jeśli nie, to ja też bym tak dla pewności ustępował z im drogi.