Mieszkaliśmy w 6- i 8-osobowych małych, dusznych celach. Praca była wykonywana rotacyjnie na trzy zmiany. Mieliśmy za zadanie zbieranie kamieni wapiennych w kamieniołomach oraz także dostarczanie ich do miejscowych pieców, gdzie wypalano wapno. Część z naszego urobku dostarczano bezpośrednio do Huty Lenina, gdzie służyły jako komponent do produkcji płyt pancernych. Praca była normowana. Za niewyrobienie normy karano izolatką, w której za łóżko służyła deska wystająca ze ściany. Skazany na izolatkę nie dostawał też innego jedzenia jak tylko chleb i wodę.
Wrobienie normy było jednak rzeczą niezwykle trudną, bowiem wynosiła ona 10 ton kamieni dziennie. Jedynym sposobem było jak najwcześniejsze wybiegnięcie z kryjówki tuż po wystrzale dynamitu i skruszeniu skał. Wtedy można było uzbierać najwięcej kamieni i wypełnić nimi swój wózek. Na tych, którzy przybywali później czekały już tylko wielkie głazy i gruz. Szybsze wybieganie z kryjówki wiązało się jednak z ryzykiem utraty życia. Bardzo często zdarzało się, bowiem, że po wystrzale dynamitu następował tzw. spóźniony wybuch (część ładunków wybuchała z opóźnieniem w stosunku do pierwszego wybuchu).
Wtedy to na więźniów spadały tony skały. Wielu z pośród nas zostało kalekami, gdy kawałki skał miażdżyły i urywały ręce i nogi, wielu też zginęło przygniecionych głazami. W takich warunkach przeżyłem pół roku życia.
Widząc śmierć i cierpienie współtowarzyszy postanowiłem nie ryzykować i starałem się przeczekiwać wybuchy w schronieniu. Niestety wkrótce nadszedł dzień, w którym nie udało mi się wykonać nakazanej normy. Po pracy poprowadzono mnie, do tzw. Karca (karceru). Tam siedząc w zupełnej ciemności o suchym chlebie i wodzie, spędzałem swój cały wolny czas. Co dzień rano przychodził po mnie strażnik i zawiązywał mi oczy szmacianą opaską, a następnie zaprowadzano mnie do pracy. Wieczorem strażnik odprowadzał mnie do Karca i zamykał na kolejną noc.
Po kilku dniach w izolatce stwierdziłem, że nie warto już ryzykować i przykładać się do pracy, bowiem za niewyrobienie normy nie mogło mnie już spotkać nic gorszego. Doszło do tego, że przyzwyczaiłem się tak do siedzenia w Karcu, że nie wyglądałem już na strażnika i sam po pracy ustawiałem się na progu mej izolatki, czekając na otwarcie drzwi.
Pewnego dnia, gdy stałem tak na progu zauważyłem kątem oka, że przygląda mi się pewien obcy człowiek. Nie był on strażnikiem i w sumie nigdy wcześniej go tu nie widywałem. Nagle podszedł on do mnie i zapytał, co tu robię. Odpowiedziałem, że czekam na otworzenie Karca, gdyż jestem skazany na niego za niewyrobienie normy. Człowiek ten okazał niezwykłe zdziwienie, że za tak błahe przewinienie trzyma się mnie już tyle tygodni w izolatce i wkrótce odszedł.
Po kilkunastu minutach podszedł do mnie strażnik, lecz zamiast otworzyć drzwi karceru nakazał mi udać się do komendanta produkcji na rozmowę. Wykonałem polecenie strażnika i ze zdziwieniem zauważyłem, że za biurkiem obok Komendanta siedzi ów nieznajomy, z którym rozmawiałem przed chwilą przy drzwiach Karca. Komendant początkowo wyparł się tego, że sam skazał mnie na pobyt w izolatce, potem jednak widząc nieustępliwość w oczach nieznajomego przyznał się, że stosuje takie kary za "opieszałość w pracy". Jak później się okazało ów nieznajomy był wysokim urzędnikiem państwowym, który przyjechał do Ośrodka w Bielawie na inspekcję. Ten przypadek sprawił, że cofnięto mi dalszą karę i z powrotem przydzielono do celi ogólnej.
Ta niezapowiedziana inspekcja musiała bardzo przestraszyć komendanta, bowiem przez następny tydzień nie zabierano mnie już w ogóle do pracy. Przy tym jednak dostawałem normalną porcję jedzenia i wolno mi było robić wszystko to, co i innym więźniom. Przez to czułem się trochę tak jakbym był na urlopie. Po tygodniu czasu przewieziono mnie do więzienia w Potulicach. Tu dowiedziałem się, że amnestia została również rozszerzona na więźniów politycznych. Do tej pory nikt nigdzie nas o tym nie informował...