KRONIKA TYGODNIOWA
"Kurier Codzienny" 1896, nr 242
O czymże najpierw pisać z leczniczego zakładu, jeżeli nie o nowej chorobie? Nazywa się ona: paraliżem wakacyjnym i nigdzie jeszcze nie była notowana ani badana A oto jej symptomaty:
Pan X (Boże mu odpuść!), literat, w końcu czerwca wyjeżdża z Warszawy do Nałęczowa. Dźwiga ze sobą kufer książek, ryzę papieru i cały kołczan obsadek i ołówków. Ma bowiem szczery zamiar pracować.
Nie obiecuje sobie zbył wielkich rzeczy. W ciągu każdego tygodnia przeczyta parę tomów i napisze - jeden rozdział. Czy może być coś skromniejszego?
Przyjechał do Nałęczowa, dostał książęcy apartament, wszystkie stoły i kanapy zapełnił bagażami... Papier już leży, atrament nie tylko kupiony, ale nawet odkorkowany, stalówka w obsadce... Byle siąść, a już sarno będzie się pisało.
Mimo to nasz literat jakoś nie pisze. Pierwszego dnia mówi sobie, że jest sfatygowany podróżą. Na drugi dzień sprawdza, że w zakładowych ogrodach młode drzewa dojrzały, a stare odmłodniały. Jednocześnie odkrywa, że bez mała na każdym trawniku znajduje się pyszny pachnący dywan z kwiatów, iskrzący się tęczowymi barwami.
Na trzeci dzień pan X już pociął papier na paski i zasadził nową stalówkę, lecz - znowu nic nie napisał. Uderzyła go bowiem nadzwyczajna, prawie astronomiczna prawidłowość nałęczowskiego życia.
O siódmej rano, chociażby świat się kończył, pan Rohaczek daje sygnał swojej, a raczej nałęczowskiej, orkiestrze, która gra do dziewiątej. W tym czasie chorzy piją wody, ulegają różnym "zabiegom" hydropatycznym i jedzą śniadanie. O pierwszej, żeby pioruny biły, goście zasiadają do obiadu. O piątej, jak dokładny repetier orkiestra odzywa się po raz drugi i cieszy gości do siódmej. O ósmej, choćby się ziemia trzęsła, chorzy idą na kolację, a o dziewiątej wieczór, jak amen w pacierzu, na szczycie hotelu ukazuje się światło.
To doktor Sacewicz, prowadzący obserwacje meteorologiczne, bada siłę wiatru i ilość atmosferycznego opadu.
Następnego dnia nasz literat, któremu sumienie już poczyna wyrzucać próżniactwo, przysuwa do stołu fotel, bierze w jedną rękę pasek papieru, w drugą - stalówkę i - jest już gotów do pisania. Najniezawodniej stworzy jakieś arcydzieło prędzej, aniżeli kura zniesie jajko.
Wtem - nowa idea zapłonęła w jego aparacie mózgomleczowym. Rzuca pióro i pędzi pod hydropatię.
Jest to godzina, w której lekarze i pacjenci ciągną do gabinetów. Oto piękny pan w popielatym garniturze, w kapeluszu a la Rinaldini. Z brodą zaczesaną w formę wachlarza, z wolna posuwa się ulicą jak słońce na niebie, otoczony zamiast planet - pacjentkami.
Jest to dyrektor zakładu, doktor Chmielewski, naczynie świętej cierpliwości.
- Panie dyrektorze - zabiega mu drogę jedna z pacjentek - miałam okropny sen tej nocy. Może pan pozwoli.
- Przyjdź, kochana, o wpół do jedenastej do gabinetu.
- Ja mogę zaraz odpowiedzieć.
- Za półtorej godziny będziesz miała dosyć.
- A cóż ja zrobię przez ten czas?
- Możesz sobie przypominać twój sen.
Pacjentka chce dostać spazmów, lecz przeszkadza jej inna, która zawiadamia dyrektora, że Nałęczów jej nie służy, że jej szkodzi i że ona wyjeżdża natychmiast.
- Moja droga, spóźniłaś się. Brek dopiero co odszedł, musisz zaczekać do pierwszej.
- Ja pojadę do Warszawy.
- W takim razie zaczekasz do jedenastej w nocy.
- Ale bo ja chciałam prosić, ażeby dyrektor jeszcze raz mnie wyegzaminował.
- To przyjdź jutro o dziesiątej, moje serce.
- Więc kiedy ostatecznie będę mogła wyjechać?
- Ostatecznie - za dwa miesiące.
Między gromadkę dam, niby kometa, wsuwa się pacjent chałatowy.
- Bardzo przepraszam pana dyrektora, ale może ja bym zmienił te kuracyje...
- Cóż ci złego?
- Ja mam boleść w serce i wypróżnienie w głowie, a wszystko przez te kąpiel.
- Cóż tobie kąpiel? Taką samą każdy bierze dla czystości.
- Ja bardzo przeproszę pana dyrektora, ale ja tu nie przyjechałem dla czystoszcz, tylko dla kuracyje.
Dyrektor ze swoją gromadką znika za klombem, a od strony hydropatii ukazuje się doktor Puławski.
Jego pacjenci są smutni i posuwają się z daleka. Jeden tylko, pełen wykwintnych manier, idzie obok lekarza.
- Muszę panu powiedzieć, panie doktorze - mówi pan z manierami - że ja co do stanu mego zdrowia nie robię sobie żadnych złudzeń. Już nie mogę pisać.
- Jednak wczorajszy list pański, tak obszerny...
- Udał mi się przypadkowo. Ale już doznaję pewnych trudności w mówieniu.
- Przynajmniej nie w tej chwili.
- Tak, to jest chwilowa poprawa: Ale za to ledwo mogę utrzymać się na nogach.
- Za paniami jednak biega pan dosyć żwawo.
- To tylko wczoraj. Ale za to wzrok mi słabnie.
Doktora Sacewicza nikt i nigdy nie widział otoczonego pacjentami. A gdy przed paroma laty zapytałem jednego z moich starszych przyjaciół:
- Czy to prawda, ze leczysz się u Sacewicza?
Mój przyjaciel wybuchnął:
- Słowo honoru, cóż znowu za gadanie? Mógłbym się spróbować z najmłodszymi.
Doktor Sacewicz ma opinię nieprzyjaciela kobiet, a przynajmniej niechętnie wdaje się z pacjentkami. Mimo: to płeć piękna jest mu życzliwa i chwali jego pożyteczną działalność.
Damy mają zapewne na myśli obserwacje meteorologiczne, które szanowny doktor prowadzi bardzo sumiennie.
Po zebraniu tych spostrzeżeń nasz przyjaciel sądził, ze tym razem już niezawodnie usiądzie do roboty. Porozsyłał nawet na wszystkie strony odnośne zawiadomienia i pociął nowy komplet pasków z papieru.
Zdarzyło się jednak coś, czego nie przewidział, mianowicie - wielka ilość przedstawień teatralnych.
Ledwie zdążono rozebrać kulisy po trupie powiatowej, aliści trzeba je było ustawić na nowo dla trupy gubernialnej. Potem musiano zbudować estradę na koncert, a potem wszystko to uprzątnąć dla przywrócenia sali balowej właściwej fizjognomii.
Niezależnie bowiem od teatrów i koncertów odbywały się tu jeszcze wspaniałe wieczory tańcujące. Orkiestra - niebiańska, damy - jak anioły, mężczyźni - w marynarkach, przy czym niektórzy dopuszczali się rażących prowincjonalizmów w tańcu.
Nasz przyjaciel, jak przystało na literata, jaśniał pomiędzy pierwszymi danserami, składał bukiety u stóp pięknych pań, śpiewał nosowym tenorem i przyjmował gorący udział w teatrze amatorskim, który odbył się pod gołym niebem. Jego krakowiaki odznaczały się obok polotu taką rzewnością, że w trakcie przedstawienia jedna część widzów zalała się łzami, a druga część została nimi zmoczona.
Po widowisku amatorskim, na którym przyjaciel nasz z najpiękniejszych rączek otrzymał laurowy wieniec i tuzin skarpetek, tenże nasz przyjaciel postanowił już nieodwołalnie wziąć się do roboty.
Lecz gdy usiadł za stołem, jego zdolność spostrzegawcza została uderzona nadzwyczajnymi zjawiskami. Oto - papier zwijał się w trąbkę i żółknął, atrament wysychał, a stalówki porozgrzewały się tak, że prawie niepodobna było utrzymać ich w ręce.
Była to epoka nadzwyczajnych upałów, jakimi upamiętnił się rok bieżący. O upałach tych my, współcześni, będziemy kiedyś opowiadali z dumą, a nasi potomkowie z podziwem.
Bywały dnie, że termometr wskazywał... Mniejsza o to - ile on wskazywał, gdyż żaden termometr nie jest zdolnym przedstawić uczuć, obaw i przekonań, jakich doznawaliśmy w ciągu niezapomnianych lipcowych dni 1896 roku.
Krótko powiem: upał dosięgał takiej potęgi, nie!... on dosięgał takiego cynizmu, że na przykład ptaki miały zamiar całkiem wyrzec się upierzenia. A jeżeli nie wszystkie, to przynajmniej pisklęta niektórych gatunków siedziały w gnieździe bez piór, w cielistych trykotach, z hermetycznie zamkniętymi oczyma.
Z powodu nadmiernego ogrzania się wód ryby wpadły w pesymizm i szły na lada wędkę albo do lada siatki. Życie im obmierzło, więc z przyjemnością myślały, że zostaną usmażone czy ugotowane w tej samej kuchni zakładowej, gdzie pan Kondracki wyrabia tak chłodne i smaczne lody - nawet z melonowego soku!
A ludzie? Nasz przyjaciel niejednokrotnie zrywał się w nocy i przerażony siadał na łóżku.
Śniło mu się bowiem, że już przestał być człowiekiem, przestał być literatem, a został kurczątkiem, które przy wolnym ogniu obraca się na rożnie.
Zdawało mu się, że już go polewają masłem, posypują bułeczką i że - zamiast trzymać pod jednym ramieniem piękną damę, a pod drugim jej okrywkę, że zamiast tego - trzyma pod jedną ręką swój pępek, pod drugą swoją własną wątróbkę.
Podnosząca się temperatura wpływa, jak wiadomo, na rozszerzanie się brył materialnych. Dzięki czemu rozszerzał się i Nałęczów, ale w stopniu nie przewidzianym przez żaden traktat o fizyce.
Raz na przykład, gdy zegar w hotelu wskazywał punkt dwunastą w południe, na zegarze w pałacu była już dwunasta i minut dziesięć. Co znaczy, że (zapewne z powodu gorąca) hotel od pałacu - odsunął się o 2 - stopni geograficznych, to jest o kilkanaście mil na zachód.
Zadziwiające to zjawisko powtarza się bardzo często, co miłośników astronomii i geografii powinno by zachęcić do licznego odwiedzania Nałęczowa.
Samo przez się rozumie się, że gdy skończyły się upały, nasz przyjaciel ze spotęgowaną gorliwością począł myśleć a zabraniu się do pracy.
Chcąc zaś wynagrodzić czas stracony, począł układać sobie w taki sposób książki, papier, obsadki i tym podobne, ażeby mógł czytać co najmniej jeden tom w ciągu dnia i pisać trzy rozdziały na tydzień.
W wykonaniu powziętego planu już usiadł na fotelu, już wziął pióro do ręki, gdy - nagle - odbiera z Warszawy depeszę tej treści: "Prosimy o wyczerpującą korespondencję o corsie w Nałęczowie".
Wezwanie było jasne. Nasz więc przyjaciel udał się do biur zarządu z prośbą, ażeby powiedziano mu, kiedy, w którym miejscu i w jaki sposób odbędzie się uroczystość, która tak głęboko wstrząsnęła umysłem i sercem Warszawy.
Rozumie się, iż udzielono, mu wszelkich objaśnień z uprzejmością cechujšcą tutejszy zarząd.
Nawiasem wspomnę, że Nałęczów przypomina ogromny bukiet, ustawiony na pięknej łączce nad wodą, pomiędzy niezbyt wysokimi pagórkami. W tak ładnej miejscowości wszystko musi ładnie wyglądać.
Droga, na której miało się odbyć corso, jest podobna do herbowego sygnetu.
Wewnątrz pierścienia znajduje się duży gazon, wysadzony drzewami, krzakami, wymalowany kwiatami. W tym zaś miejscu; gdzie na pierścieniu mieści się klejnot, przy drodze korsowej stoi - żelazista łazienka.
Budowla ta, w stylu zapewne Odrodzenia (tutejsza służba cieszy się mnóstwem dzieci), posiada werandę, opartą na kilkunastu słupach, długą na kilkadziesiąt kroków. Między słupkami urządzono loże, zaś w głównym wejściu do łazienek wybudowano estradę dla pięknych sędzin.
Naprzeciw łazienek (z drugiej strony ulicy), między żywopłotem i kwiatami ustawiono z ławek - numerowane miejsca dla widzów, których zebrał się legion, jeżeli nie legiony! Naprzeciw estrady stanęła - sławna już dzisiaj - nałęczowska orkiestra; w białych uniformach, kosztujących po 3 do 4 rubli za komplet.
Punkt o szóstej zaczęła się uroczystość. Sędziowska estrada roziskrzyła się i rozpaliła wdziękami cudnych pacjentek.
Chorzy na miejscach numerowanych byli tak ściśle utkani jak - pudełkowe figi.
Między szpalerami tu i ówdzie błysnęła bezpłatna jarmułka.
Nagle - orkiestra odgrywa jakąś demoniczną melodię, bodajże galopadę, poświęconą pacjentom, biorącym kąpiele usiadkowe.
Wszystkie serca biją przyśpieszonym tętnem, rozchylają się usta, a ręce składają się do oklasków.
- Jedzie! jedzie!...
Naprzód jechał samotny krakowiak na koniu, który - zdaje się - w dnie zwykłe woził beczki z wodą i przyzwyczaił się co pewien czas stawać, aby jego ciężar odetkano. Potem toczył się wóz z łobzowianami, wóz z dwoma dzikimi ludźmi, których dzikość głównie manifestowała się brakiem guzików u najniezbędniejszej części ubrania, wreszcie - wóz kucharski.
Po charakterystycznych nastąpiły wykwintne ekwipaże: różowa bombonierka, czterokonny powóz, ubrany żółtymi różami, dalej - białe róże, liście klonu, owoce kaliny i tak dalej, i tak dalej.
Powóz za powozem, wóz za wozem, krakowiak za góralem - ciągnęli bez końca. Było chyba z kilkaset ekwipaży, ale uporządkowanych w ten sposób, że - co dziesięć powozów wszystko powtarzało się z fotograficzną dokładnością: dzicy ludzie, kuchnia, łobzowianie, rozmaite gatunki róż - i znowu... dzicy ludzie, kuchnia, łobzowianie i tak dalej.
Toteż niektórzy stawiali śmiałą hipotezę, że naprawdę jedzie tylko dziesięć powozów i dwu konnych... Ale - są to zapewne plotki.
Prawie nie trzeba dodawać, że przez cały czas krążenia powozów odbywała się walka na kwiaty...
Przy tym raz wyrzucony bukiecik był podnoszony przez dzieci, znowu rzucany, znowu podnoszony i tak dalej.
Robiło ta efekt, jak gdyby pewna liczba osób po kolei płukała sobie zęby - tą samą ilością ciepłej wody.
Bądź jak bądź, nasz przyjaciel dzięki rozmaitym wypadkom atmosferycznym i społecznym, mimo najszczerszej chęci przez dwa miesiące nie napisał ani jednego wiersza. Rozwój jego pięknej działalności powstrzymany został przez ciężką chorobę, - którą początku słusznie nazwaliśmy - paraliżem wakacyjnym.