W końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku było wielkie zainteresowanie budową nowych sanatoriów w Nałęczowie. Jedno miało powstać na ulicy Lipowej w ogrodach Nagórskich, drugie przy ul. T. Kościuszki, trzecie za Jabłuszkiem, czwarte za Wąwozami na Kolonii Chruszczowskiej. W tym czasie mieli już swoje sanatoria: nauczyciele (ZNP), służba zdrowia, kółka rolnicze, PKP, energetycy i Związki Zawodowe Gospodarki Komunalnej.
O tereny pod nowe sanatorium było coraz trudniej ale nałęczowscy naczelnicy nie przejmowali się tym. Pod naciskiem architektów: wojewódzkiego - p. Majewskiego i powiatowego - p. Szczepińskiego wytypowano plac pod budowę Sanatorium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na terenie sadu owocowego ogrodnika Jana Iwaniaka. Sad rósł na szczycie Armatniej Góry, obok Chaty Żeromskiego.
W miejscu gdzie stoi willa państwa Iwaniaków miał być parking, a obok, ogromny jak twierdza, gmach sanatorium: wielopiętrowy, ze schronami i użytkowym podziemiem. Sanatorium miało obejmować tereny od ul. Spółdzielczej, z całymi Wąwozami, po ulicę Armatnią Górę. Planowano wywłaszczenie domów w tym rejonie - przy ulicy Różanej i Lasockiego.
To nic, że było kilka mórg jabłonowego sadu, plantacje róż i szklarnia. Pomysłowi rzeczoznawcy w pismach do Ministerstwa Rolnictwa zaniżyli ilość drzew i domów i otrzymali zgodę na wywłaszczenie terenu.
Gdy właściciele sadu dowiedzieli się, że dom będzie zburzony, nie wpuścili mierniczych i ekipy badającej pokłady geologiczne. Rozpoczęli wysyłanie pism protestacyjnych: do Ministerstwa Rolnictwa, do Wojewody, do towarzystwa Przyjaciół Nałęczowa.
Prezes TPN, J. Olejnicki, oraz ksiądz Tadeusz Styczeń, salwatorianin, który mieszkał w willi tegoż zgromadzenia przy ul. Różanej oraz dyrektor Zespołu Szkół Ekonomicznych, p. Poniatowski podjęli walkę w obronie terenów zielonych i krajobrazu Nałęczowa - owych sadów i domostw.
Po wielkich bataliach pojawiła się na ulicy Różanej delegacja z ministerstwa i województwa, która uznała zasadność interwencji i zezwolenie na budowę cofnięto.
Należy dodać, że interwencje powyższe zbiegły się w czasie z przetaczającymi się przez kraj protestami i strajkami "Solidarności". Władze przestały posuwać się do bezprawia, gdy natrafiały na opór społeczny. Jednak architekci i Ministerstwo nie zrezygnowali z Nałęczowa. Upatrzyli teren bez sadu i domów na górze za ulicą Spółdzielczą, na polach ogrodnika J. Króla, Z. Pelicowej, Bednarczyka i kilku gospodarzy z ul. Kombatantów.
Wywieziono tysiące metrów sześciennych ziemi, tworząc ogromny wąwóz na drogę dojazdowa. Wykopano ogromne doły na piwnice i fundamenty. Przywieziono szereg kontenerów mieszkalnych, tworząc obóz otoczony drutami. W tych kontenerach osadzono bowiem więźniów z aresztów Lubelszczyzny, którzy z przekleństwem na ustach wznosili budowlę - sanatorium MSW dla pracowników tegoż resortu władzy.
Przeklinali też bez przerwy ową budowę p. Pielicowa i Julian Król z żoną Janiną.
Mimo przekleństw gmach Sanatorium zbudowano. Kamień węgielny wmurował przecież sam generał Kiszczak.
Gmach w stanie surowym stoi od dziesięciu lat i jak dotąd nie ma chętnych na wykończenie i urządzenie wnętrza. Bardziej nadaje się na wiezienie niż na co innego. Po prostu ma pecha, zbudowany na przekleństwie.
Stefan Butryn