- Idzie moja narzeczona - zażartował w gronie kolegów Henio Adamczyk, widząc przez okno pokoju nauczycielskiego nieznajomą czarnowłosą piękność z włosami ujętymi w dwa obfite, prawie metrowej długości warkocze, zmierzającą w stronę budynku szkolnego. Dwa lata później przed ołtarzem przysięgli sobie miłość. Przetrwała ponad pół wieku, aż do pewnego letniego dnia, w którym tłum przyjaciół, wiernych uczniów i kolegów nauczycieli odprowadził Henryka na miejsce wiecznego spoczynku, na mały cmentarzyk przy kościele pw. Miłosierdzia Bożego w Piotrowicach. Jak bohaterka "Nocy i dni" pani Barbara wiernie dzieliła wraz z mężem trudy nauczycielskiej służby mimo zmiennych kolei losu. Aż do końca.
Piotrowickie parantele
W Piotrowicach można natknąć się na znakomite nazwiska. Tu w końcu wieku XIX postawił sobie mały domek z werandą znany w Polsce przyrodnik i publicysta Mieczysław Brzeziński, którego żona Rozalia (siostra Faustyny Morzyckiej), pedagog i działaczka oświatowa, wymyśliła dla najmłodszych także pismo, słynny "Płomyk", czytany w ciągu całych dziesięcioleci przez kolejne pokolenia.
Ich utalentowany artystycznie zięć Jacek Mierzejewski, krakowianin, pod koniec życia zamieszkał tu wraz z teściami, malując i walcząc ze śmiertelną chorobą. Na pewno w niejednym domu pozostały portrety jego pędzla, pejzaże Piotrowic i Nałęczowa, a pamięć o wspólnie z teściową i szwagierką zaprojektowanych i wykonanych ozdobach choinkowych, nagrodzonych w 1923 r. na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Monzy przetrwała dzięki artykułom w "Głosie Nałęczowa".
Barbara przyszła na świat w rodzinie zamożnego rolnika, o nazwisku Wójcik, posiadającego swe gospodarstwo w zachodniej części miejscowości. Miała czworo rodzeństwa, a ojciec w dniu wybuchu wojny pełnił funkcję sołtysa. Zapamiętała ten dzień dlatego, gdyż miała właśnie rozpocząć naukę w szkole powszechnej, tymczasem samoloty przelatujące z rykiem na niebie i trwożne zachowanie żołnierzy zgrupowanych w niewielkim sadzie wokół ojcowskiego domu zapowiadały grozę rozpoczynającej się właśnie wojny. Dziwna była ta edukacja pokolenia Barbary.
W czasie wojny udawało się liznąć nieco wiedzy w miesiącach zimowych, pracując pod kierunkiem p. Tyszkowskiego i p. H. Dziuby. Dzieci gromadziły się w dwu budynkach na przeciwległych końcach wsi, należących do dwu rodzin Wójciaków. Nauka miała trwać sześć lat. W ciągu pierwszego roku przerabiało się w tzw. klasach łączonych kurs klasy I i II, do klasy III chodziło się przez dwa lata, przerabiając kurs klasy IV, na koniec w ciągu pierwszego roku kurs klasy V i VI. Naukę często przerywano, czy to z powodu zimna (każde dziecko musiało przynosić ze sobą wiązkę drewna do palenia w piecu) czy też zarządzeń władz. Kiedy Niemcy nie pozwalali na funkcjonowanie szkoły, tajne nauczanie prowadziły panie z folwarku. Pani Barbara zapamiętała ciepło Haneczkę Łaszczównę, wnuczkę państwa Brzezińskich, córkę zarządcy folwarku. Wraz z matką uczyła dzieci j. polskiego i historii, wszystko dyktując z pamięci i polecając dzieciom robić notatki. Panie uczyły także tańców polskich oraz salonowych. Ostatecznie mała Basia zaliczyła kurs klasy VI dzięki korepetycjom u p. Dziuby i w 1946 r. dostała się pod opiekę Anieli Podolakowej, znakomitej nauczycielki szkoły podstawowej w Nałęczowie. Małą Barbarę widzimy na zdjęciu z 1947 r. w gronie koleżanek harcerek. Już wtedy wyróżniały ją wśród dziewcząt grube czarne warkocze. Edukację na poziomie szkoły średniej rozpoczęła w tzw. klasie wyrównawczej grupującej uczniów różnych roczników wojennych. Nauka była płatna i odbywała się w Hotelu Centralnym, dziś siedzibie Urzędu Miasta i Gminy w Nałęczowie przy al. Lipowej. Szkoła nosiła wówczas nazwę Prywatne Gimnazjum Koedukacyjne Spółdzielni Oświatowej w Nałęczowie, przemianowaną wkrótce na Samorządowe Gimnazjum i Liceum Gminnej Rady Narodowej.
Córka kułaka
Maturę zdała w 1951 roku w upaństwowionej już szkole, noszącej imię Stefana Żeromskiego, wraz z klasą, w której uczyli się m.in. Alicja Kamola (Ząbroń), Kazimierz Żurek, Wiesława Wysocka (Kijewska), Olgierd Kapuściński, Tadeusz Dymel. To był zaledwie drugi egzamin dojrzałości w nałęczowskim liceum. Z nauczycieli najbardziej zapamiętała dyr. Mikołaja Głowińskiego i Włodzimierza Kowalika oraz wychowawczynię Krystynę Terlecką. Postanowiła podjąć studia na geologii we Wrocławiu. Gdy w wyznaczonym terminie nie otrzymała zawiadomienia, wybrała się na uczelnię sama. Jakież było jej zdziwienie, gdy rozmawiający z nią profesor, wyciągnął z szuflady list przysłany z Urzędu Gminy w Nałęczowie, podpisany przez ówczesnego sołtysa i sekretarza Komitetu Gminnego PZPR, w którym informowano władze uniwersytetu, że Barbara jest córką reakcjonisty. W istocie ojca więziono przez miesiąc na Zamku w Lublinie jako "kułaka" niechętnego nowym władzom. Profesor nie chcąc całkowicie zrazić młodej dziewczyny, zaproponował jej podjęcie studiów na filologii klasycznej. Odmówiła, będąc przekonana, że studiowanie łaciny i greki jest stosowniejsze dla kogoś po edukacji w gimnazjum klasycznym. Marzenia o studiach prysły, trzeba było zatem poszukać pracy. Pomógł uczynny Gabryel Chróściewicz, kresowianin, zatrudniony w Inspektoracie Oświaty w Puławach, proponując pracę nauczycielki w Lublinie.
Kusiła 310-zlotowa pensja, przerażała konieczność zamieszkania w wielkim mieście. Do wyboru były jeszcze jakieś małe, nieznane jej miejscowości na obrzeżach powiatu puławskiego. - Muszę pracować, ale pojadę tam, gdzie dochodzi autobus - oświadczyła zdesperowana inspektorowi. W listopadzie 1951 r. na piechotę powędrowała z Puław do Baranowa (okazało się, że autobus jeździ do wioski tylko raz dziennie), zamieszkała w wynajętym mieszkaniu u miejscowego chłopa i przez kolejne dziewięć lat uczyła biologii i geografii w baranowskiej Szkole Podstawowej. Tam zobaczył ją Henryk Adamczyk, nauczyciel fizyki i klas młodszych. Tam w 1952 r. została żoną, później matką.
Być coraz lepszym
Obydwoje z mężem przez kolejne lata doskonalili swe umiejętności. Barbara musiała zdobyć przede wszystkim kwalifikacje pedagogiczne, by móc wykonywać ten zawód. Nie obeszło się bez różnych przeszkód. Zwolniono ją z pracy, gdyż ktoś uczynny doniósł władzom, iż nadmiernie interesuje się pracą miejscowego kościoła. W rzeczywistości dowiedziawszy się od dzieci o odbywającej się w świątyni uroczystości odpustowej, zaniosła do niej otrzymane od kogoś kwiaty. Rok spędzili w Woli Czosnowskiej odległej od Baranowa o 2,5 km, gdzie Henrykowi powierzono obowiązki kierownika szkołyŁatwiej zaczęło się pracować dopiero po śmierci Stalina.
Szkoła w Baranowie była duża, uczyło się w niej 350 dzieci. Zdobyli obydwoje kwalifikacje zawodowe, Henryk rozpoczął zaoczne studia ekonomiczne we Wrocławiu, a Barbara urodziła córeczkę, Anię. Trzeba się było przenieść do Łopatek, gdzie znajdowała się stacja kolejowa, by móc pogodzić pracę ze studiami i wyjazdami na sesje. Adam urodził się zatem w Łopatkach. Małżonkowie wkrótce postanowili ponownie wrócić do Baranowa, by dzieci mogły korzystać z dobrodziejstw przedszkola. Tam pozostali przez kolejne 10 lat do 1967 roku. Tam przyszedł na świat najmłodszy syn państwa Adamczyków - Waldemar, tam też Barbara zaocznie ukończyła Studium Nauczycielskie na kierunku plastyki i techniki.
Mama nauczycielka
Barbara pochodząca ze środowiska, w którym posiadanie pary skórzanych butów było wyznacznikiem wysokiego statusu społecznego, która w liceum była harcerką, a przez całe życie prawdziwą społecznicą, nie ocenia swego życia w kategoriach heroicznych. Nie pamięta o zmęczeniu, o szykanowaniu, z trudem nabywanej edukacji. A przecież w kategoriach heroizmu trzeba rozpatrywać życie jej pokolenia. Edukacja zdobywana, wręcz "wyrywana" przez wiele lat we wcale nie luksusowych warunkach, konieczność ukrywania własnych poglądów, a jednocześnie bezgranicznie ofiarna służba nauczycielska w warunkach wiejskiej szkoły, bez wygód i widoków na jakąś kakarierę.
To pokolenie nie myślało o robieniu kariery. Uczyło polskie dzieci, obdarzając je miłością, poświęcając dla nich cały swój wolny czas, przekazując całe swoje umiejętności. Organizowała więc p. Barbara kolejne zespoły taneczne dla uczennic i ich matek, szyjąc falbaniaste spódnice z kolorowej bibułki, przygotowywała spektakle teatralne wg znanych baśni. Jej powierzano oprawę plastyczną gminnych dożynek. A przecież w tym samym czasie dokształcała się i wychowywała trójkę własnych dzieci. Nie usłyszałam od niej, że była zmęczona. Po prostu wykonywała swoje obowiązki, umiejętnie planując własny czas. Środowisko odwdzięczało się za jej zaangażowanie w swoisty sposób. Nierzadko zastawała przez drzwiami swego mieszkania anonimowy koszyk z warzywami, by nie traciła czasu na zakupy.
Rodzice uczniów chcieli nieodpłatnie przekazać swoje pola, które obiecywali uprawiać, byle tylko ich nauczyciele zechcieli zebrać plony. Proponowano postawienie dla nich mieszkania, byle ich tylko w swej wsi zatrzymać. Zapraszano na bezpłatne wycieczki po kraju organizowane przez miejscowy GS. Zwiedzili w ten sposób całą Polskę. Barbara bardzo ceni sobie tę życzliwość ludzi, ale przede wszystkim jest matką. Trzeba myśleć sensownie o edukacji trójki dzieci. Stąd pomysł o własnym mieszkaniu w Spółdzielni Mieszkaniowej w Nałęczowie, gdzie jest kilka średnich szkół.
Powrót do stron rodzinnych
Bała się powrotu do Piotrowic, dobrze pamiętając słowa Mistrza z Ewangelii, że nie jest się prorokiem we własnym kraju. Ale los chciał inaczej. Z działów rodzinnych przypadała jej posesja w pobliżu budynku szkoły. Można było na niej wybudować własny dom, otoczyć go sadem. Dzieci mogły rozpocząć naukę w średnich szkołach, gdzie łatwo było dojechać. Henryk ponadto od inspektora Klimka dostał nową misję - pogodzić skłócone miejscowe szkolne grono. To też się udało, ale p. Barbara na nowo musiała się "przekwalifikować" i zrobić specjalizację niezbędną do nauczania klas młodszych. W szkole w Piotrowicach założyła i gruntownie wyposażyła pracownię techniczną, zaczęła współpracować z miejscowym KGW. To ona była inicjatorką powstania miejscowej Izby Pamięci, w której kobiety umieściły eksponaty ilustrujące dawne życie tej wsi, prowadziła kolejny zespół taneczny, kurs szydełkowania.
Na zabawę choinkową przygotowała występ zespołu góralskiego w strojach uszytych przez matki, na sprowadzonych maszynach do szycia sporządzono fartuszki nawet z domowych firanek. Umiała się porozumieć również z tzw. przerośniętymi uczniami. - Nie możesz się nauczyć geografii, ale przecież masz inne umiejętności, np. trzeba wykonać płytki cementowe i ułożyć chodnik do szkolnej ubikacji, by nikt nie tonął wiosną i jesienią w błocie. Każdy w szkole jest potrzebny i jego umiejętności służą innym. Jak natomiast, będąc już na emeryturze, przekonała pani Barbara chłopców do wykonania haftów dla swoich mam, pozostanie tajemnicą. Takie umiejętności posiadają jedynie nieliczne "Jesienne Entuzjastki". A jej własne dzieci?: Ania zyskała tytuł technika stomatologa, doskonali swoje umiejętności zawodowe w USA. Chłopcy natomiast poszli śladem swych rodziców, Adam po skończeniu Technikum Elektronicznego, w którym była klasa sportowa, pracował jako fizyk i nauczyciel WF w Czesławicach. Jego nazwisko pojawia się stale w miejscowej prasie, gdy organizowane są jakieś znaczące zawody sportowe, nierzadko występuje też w roli sponsora tych imprez. Pracowitości i bezkompromisowości nauczył się na pewno w rodzinnym nauczycielskim domu. Waldemar skończył Liceum Żeromskiego oraz historię na UMCS, już drugą kadencję pełni funkcję dyrektora Gimnazjum w Piotrowicach.
Obydwaj wybrali sobie za żony nauczycielki.
Barbara tęskni za młodością spędzoną w Baranowie, jeździ tam jednak często zapraszana na liczne wesela dzieci i wnuków jej dawnych uczniów. W domu państwa Adamczyków mieszka dziś nowe pokolenie nauczycieli, mogące wzorować się na skutecznej pracy swych rodziców. Najkorzystniej wybrał rodzinny "Beniaminek", do pracy ma zaledwie kilkanaście kroków.