Na przykład Edmund Judycki, Wołynianin, o którym pisze Janina Babinicz-Witucka w świetnym artykule „By Nałęczów nie tonął w błocie…” (Głos Nałęczowa 2006): Zwierzył się pan Edmund, że nabył willę „Marianówkę” (kąt w ojczyźnie), w której chce odpocząć i umrzeć wśród swoich, chciałby jeszcze coś dla kraju uczynić, na coś się przydać (podkreślenie moje – WDŁ), tylko rozejrzeć się musi.
By móc skutecznie czynić coś pożytecznego dla mieszkańców wybranego przez siebie miejsca na ziemi, od razu zapisał się do różnych stowarzyszeń. Współpracując z działającym w uzdrowisku Towarzystwem Przyjaciół Nałęczowa, energicznie zlikwidował niekorzystny dla nałęczowian zwyczaj bezpłatnego goszczenia tu co jakiś czas policji i z pasją zajął się układaniem chodników na błotnistych ulicach. Robił to wszystko społecznie, nawet fabrykował płyty betonowe wg własnej receptury w szopie obok Domu Ludowego. Zatrudniał najbiedniejszych lub bezrobotnych, dokładając swe skromne fundusze, by zapewnić powodzenie tak potrzeb- nemu w Nałęczowie przedsięwzięciu. Projektował i nadzorował przebudowy licznych budynków w centrum miejscowości. Na kreowanie własnej osoby i bogacenie, wśród tak licznych, przyjętych na siebie społecznych obowiązków, najzwyczajniej zabrakło mu czasu. Pozostał za to we wdzięcznej pamięci mieszkańców Nałęczowa, podobnie jak rodzina Malewskich, wybitnych społeczników w dziedzinie lecznictwa, oświaty, etnografii czy archeologii miejscowej, jak też rodzina Nagórskich „murowanych”, poświęcających swój czas rozwojowi miejscowego teatru, działaniom oświatowym i literackim, zabiegających o wysoki poziom duchowy mieszkańców. Dorzućmy do tej listy jeszcze dra Wacława Lasockiego, m.in. nałęczowskiego muzealnika, który stworzył oryginalne muzeum z osobliwymi eksponatami z własnych zbiorów.
Ale nie o wszystkich osiedlających się tu i próbujących nadawać ton miejscowości uzdrowiskowej chcemy dziś pamiętać. Wystarczy przyjrzeć się liście prezesów TPN z okresu II Rzeczypospolitej, by się przekonać, że wielu z nich utrzymało się na tym stanowisku najwyżej dwa lata lub rok, a czasem jedynie kilka miesięcy. Tak silne pojawiały się w środowisku miejscowym animozje, przeradzające się w konflikty, czasem wypływające jedynie z tego, że ktoś prezentował inne stanowisko w tej samej sprawie. Wydaje się bowiem, że często chęć przekształcania, zmieniania na lepsze miejsca osiedlenia, nie ma nic wspólnego z „naszym małym budowaniem” i realizowaniem potrzeb mieszkańców, do których się dołączyło, a wręcz przekształca się w kreację własnej osoby i dyktowanie jej własnych gustów.
Modlitwa dziennikarza do św. Franciszka Salezego, patrona dziennikarzy
(wspomnienie patronalne 24 stycznia)
…Pomagaj mi także łączyć prawdęz miłością,
abym nigdy nie zranił niczyjej godności,
ale bym czynił wszystko, co w mojej mocy,
by zawsze zwyciężała sprawiedliwość i pokój,
abym nie miał względu na osoby,
ale wypełniał moją misję z pokorą,
szczerością i w wolności serca...
Niepokój więc musi budzić pojawianie się co jakiś czas napływowych ekspertów od wszystkiego. Nie można się bowiem jednocześnie znać na wszystkim: na jakości i idealnym sposobie układania kostki chodnikowej w parku i na ulicach, na najbardziej właściwym kształtowaniu przestrzeni, na chorobach drzew, na wysokości latarni, na funkcjonowaniu wszystkich instytucji w mieście, czy to bankowo-handlowych czy to kulturalnych, na organizowaniu turystyki lub imprez masowych, na kształceniu dzieci i młodzieży, na potrzebie organizowania życia sportowego w mieście, na jakości imprez muzycznych itd., itp. Na koniec na sprawowaniu władzy administracyjnej.
Ogarnia mnie trwoga i smętek, gdy zamiast dobrotliwego doradztwa spotykam się coraz częściej z pasją krytykowania wszystkiego i wszystkich, bez wyboru. I przypominają mi się słowa Adama Mickiewicza, który w usta Podkomorzego, włożył gorzkie słowa, przywołujące niechlubne działania na prowincji Soplicowskiej ówczesnych „guru”:
Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować
Cywilizować będzie i konstytuować;
Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowni
Zrobili wynalazek, że ludzie są rowni,
Choć o tym dawno w Pańskim pisano zakonie
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.
Czyżby to zbliżające się szybko miesiące wyborcze uaktywniły współczesnych „Podczaszyców”, na siłę pragnących cywilizować tubylców nałęczowskich, z pogardą odmawiając im prawa do mądrych decyzji we własnych sprawach. Szanuję prawo każdego do wygłaszania swoich poglądów, ale nie chcę poddawać się żadnym dyktatom, bo ja, tubylec nałęczowski od 1970 roku, dobrze czuję się w swoim mieście i cieszę się, widząc jak pięknieje i staje się atrakcyjnym kurortem. Cenię sobie działalność także wielu żyjących tu społeczników, działających na rzecz wielu grup społecznych w naszym mieście. I z rozrzewnieniem wspominam nieodżałowaną Jolę Wanat, która potrafiła zawsze skłonić i ważnych, i całkiem zwyczajnych ludzi do wiosennego odświeżania naszego miasta, wkładając w ich ręce proste narzędzia, np. grabie do porządkowania zarośli na Poniatówce. A nie poprzestawała na pomysłach i zarządzaniu innymi, sama stawała do pracy, zaś dla najsłabiej radzących sobie ekonomicznie w nowej strukturze gospodarczo- politycznej stawała się prawdziwą Matką Teresą.
Od dyskusji salonowo-kawiarnianych zawsze wolę konkretne działanie, prawdziwe tworzenie, które ma na względzie dobro innych. Najpierw jednak dokładnie rozważam, czy moje działanie na pewno będzie służyć bliźnim. Jeżeli nie, wycofuję się nawet z najlepszego, jak mi się zdawało pomysłu, bo owo działanie byłoby tyle samo warte, ile bezproduktywne powszechne „blablanie”.
Co jakiś czas przypominam sobie i moim „szlachetnie różniącym się ze mną przyjaciołom”, że warto zapytać, pozostając w refleksyjnej stylistyce ks. Tymoteusza, co w minionych miesiącach zrobiłem wyłącznie dla siebie, dla wykreowania własnej osoby w tym środowisku, a co konkretnie dla mojego miasta. Czy tylko gardłowałem?